Przejdź do głównej zawartości

Magia cierni - rozdział 1

"Wszyscy czarodzieje są źli. Elisabeth wie o tym od dawna. Wychowana przez obcych ludzi w jednej z Wielkich Bibliotek Austermeer, dorastała w otoczeniu grymuarów – istot szepczących na półkach i drżących w żelaznych okowach, gotowych przemienić się w potwory z tuszu i skóry, jeśli tylko ktoś je sprowokuje. Dziewczyna ma nadzieję, że kiedyś dołączy do strażników strzegących królestwa przed ich mocą. Tymczasem w wyniku sabotażu w bibliotece najbardziej niebezpieczny grymuar wydostaje się na wolność. Elisabeth, chcąc ratować sytuację, wpada w kłopoty. Gdy zostaje zamieszana
w zbrodnię, musi opuścić bibliotekę i udać się do stolicy, aby tam stanąć przed wymiarem sprawiedliwości. Nie może liczyć na niczyją pomoc. Jedynym wyjściem jest zwrócenie się do jej największego wroga – czarodzieja Nathaniela Thornema. Wkrótce Elisabeth zda sobie sprawę, że stała się częścią konfliktu trwającego od wieków, a zagłada grozi nie tylko Wielkim Bibliotekom, lecz także całemu światu. Stopniowo zaczyna podawać w wątpliwość wszystko, czego ją uczono o czarodziejach, o ukochanych
bibliotekach, a nawet o samej sobie. Ma bowiem moc, o której nie miała pojęcia."

***

Tytuł: Magia cierni 
Autor: Margaret Rogerson
Wydawnictwo: NieZwykłe
Data premiery: 18.09.2019

***

1

ZAPADAŁA NOC, KIEDY śmierć wjechała do Wielkiej Biblioteki w Summershall. Przybyła powozem. Elisabeth stała na dziedzińcu i patrzyła, jak konie z obłędem w oczach wpadają przez bramę, tocząc pianę z pysków. Wysoko w oknach wieży ostatnie promienie zachodzącego słońca zapłonęły, jakby pomieszczenia za nimi stanęły w ogniu, zaraz jednak umknęły w górę. W gasnącym blasku kładły się długie cienie aniołów i gargulców strzegących poznaczonych smugami deszczu parapetów biblioteki. Turkocząc kołami, powóz zatrzymał się, a na jego boku zalśnił pozłacany emblemat: skrzyżowane pióro i klucz – symbol Kolegium. Żelazne kraty zmieniały tylną część pojazdu w więzienną celę. Choć noc była chłodna, dłonie Elisabeth były śliskie od potu.
– Scrivener – odezwała się stojąca obok niej kobieta. – Masz sól? Rękawice?
Elisabeth poklepała skórzane pasy krzyżujące się na jej piersi, macając umieszczone na nich kieszonki, oraz pojemnik z solą zwisający u jej biodra.
– Tak, pani dyrektor. – Brakowało jej tylko miecza, na ten jednak sobie nie zasłuży, dopóki nie ukończy wieloletniego szkolenia w Kolegium i nie zostanie strażniczką. Niewielu bibliotekarzy osiągało ten cel; z reguły albo rezygnowali, albo ginęli.
– Dobrze. – Dyrektorka zamilkła. Była zdystansowaną, szykowną kobietą o bladej jak śnieg twarzy i ogniście czerwonych włosach. Od jej lewej skroni aż do szczęki ciągnęła się blizna, tworząc zgrubienie na policzku i odginając w bok kącik ust. Tak jak Elisabeth, miała na piersi skórzane pasy, pod nimi jednak nosiła mundur strażnika, a nie szaty nowicjusza. Światło lamp połyskiwało w mosiężnych guzikach jej ciemnoniebieskiego płaszcza i lśniło w wypastowanych butach. Miecz wiszący przy jej biodrze był długi i wąski, z jelcem wysadzanym granatami. Miecz ten cieszył się w Summershall sławą. Zabójca Demonów, bo tak brzmiała jego nazwa, posłużył dyrektorce do walki z malefiktem, kiedy miała zaledwie dziewiętnaście lat.
Pamiątką tamtego właśnie starcia była blizna, która, jeśli wierzyć plotkom, sprawiała jej
potworny ból, ilekroć kobieta się odezwała. Elisabeth powątpiewała w prawdziwość tych
pogłosek, ale faktem było, że dyrektorka ostrożnie dobierała słowa, a już na pewno nigdy się
nie uśmiechała.
– Pamiętaj – odezwała się wreszcie znowu – jeśli po dotarciu do krypty usłyszysz w
myślach głos, nie słuchaj go. To grymuar ósmej klasy, stworzony wieki temu, i nie należy go
lekceważyć. Od początków swojego istnienia doprowadził do szaleństwa dziesiątki ludzi.
Jesteś gotowa?

Elisabeth przełknęła ślinę, nie będąc w stanie wydusić odpowiedzi przez ściśnięte gardło.
Nie mogła uwierzyć, że dyrektorka w ogóle z nią rozmawia, a co dopiero że wezwała ją tutaj,
aby pomogła dostarczyć grymuar do krypty. Na ogół taka odpowiedzialność wykraczała
daleko poza rangę nowicjuszki. Nadzieja szamotała się w niej, jak ptak uwięziony we
wnętrzu domu, fruwający w górę i w dół do utraty sił, wabiony obietnicą otwartego nieba w
oddali; za nadzieją zaś niczym cień podążało przerażenie.
„Daje mi szansę dowieść, że warto mnie szkolić na strażnika – pomyślała. – Jeśli zawiodę,
zginę. Wtedy przynajmniej będzie ze mnie jakiś pożytek. Będą mnie mogli zakopać w
ogródku jako nawóz dla rzodkiewek”.
Ocierając spocone dłonie o szatę, skinęła głową.
Dyrektorka ruszyła przez dziedziniec, a Elisabeth podążyła za nią. Żwir chrzęścił im pod
stopami. W miarę jak zbliżały się do powozu, powietrze stawało się coraz gęstsze od
ohydnego smrodu, przywodzącego na myśl namokłą skórę gnijącą na morskim brzegu.
Elisabeth dorastała w Wielkiej Bibliotece, w otoczeniu magicznych ksiąg pachnących
pergaminem i atramentem, ale ten odór nie przypominał nic z tego, do czego przywykła;
sprawiał, że piekły ją oczy, a ramiona pokrywała gęsia skórka. Nawet konie były
niespokojne. Nerwowo przebierały kopytami w zaprzęgu, rozrzucając żwir, i ignorowały
próbującego je uspokoić woźnicę. W pewnym sensie im zazdrościła – one przynajmniej nie
wiedziały, co takiego wiozły za sobą przez całą drogę ze stolicy.
Dwoje strażników zeskoczyło z kozła z dłońmi na rękojeściach mieczy. Elisabeth o mało
się nie cofnęła, kiedy spojrzeli na nią spode łba, lecz zamiast tego wyprostowała plecy i
uniosła podbródek, próbując jak oni zachować kamienną twarz. Nawet jeśli nigdy nie zasłuży
na miecz, może przynajmniej wyglądać na dość odważną, aby nim władać.
Dyrektorka zagrzechotała pękiem kluczy, a tylne drzwi powozu otwarły się z jękiem.
Mrok sprawił, że w pierwszej chwili obity żelazem przedział transportowy zdawał się pusty,
zaraz jednak Elisabeth wypatrzyła leżący na podłodze przedmiot: płaską, kwadratową
szkatułę z żelaza, zabezpieczoną ponad tuzinem zamków. Laik mógłby uznać takie środki
ostrożności za absurdalne – ale nie na długo. W wieczornej ciszy z głębi skrzyni rozbrzmiał
pojedynczy, donośny łomot, tak potężny, że powóz się zatrząsł, a jego drzwi zadrżały,
grzechocząc zawiasami. Jeden z koni zarżał z przestrachem.
– Szybko – powiedziała dyrektorka. Chwyciła jeden z uchwytów szkatuły, a Elisabeth
złapała za drugi. Razem uniosły ciężar i ruszyły w stronę drzwi, na których szczycie wyryto
inskrypcję – wygięty w łuk zwój przytrzymywany z obydwu stron przez płaczące anioły.

Niewyraźny napis, niemal niewidoczny w cieniu, głosił „officium adusque mortem”. Dewiza
strażników. Służba aż do śmierci.
Weszły w długi korytarz o kamiennych ścianach, na których kładł się drżący blask
pochodni. Masywna szkatuła coraz bardziej ciążyła Elisabeth w ręku. Nie poruszyła się
więcej, ale dziewczyna nie czuła się tym uspokojona, bo przeczuwała, co to znaczy:
zamknięta w środku księga nasłuchiwała. Czekała.
Przy wejściu do krypty stał na warcie kolejny strażnik. Kiedy zobaczył Elisabeth u boku
dyrektorki, w jego małych oczkach zalśniła nienawiść. Był to strażnik Finch, podstarzały
mężczyzna o krótkich, siwych włosach i obrzmiałej twarzy, w której jego rysy zdawały się
rozpływać, zanurzone jak rodzynki w puddingu chlebowym. Pośród nowicjuszy znany był z
tego, że jego prawe ramię było większe i bardziej umięśnione niż lewe, tak często je ćwiczył,
wymierzając im chłostę.
Elisabeth zacisnęła dłoń na uchwycie szkatuły, aż pobielały jej kłykcie, instynktownie
szykując się na cios, ale w obecności dyrektorki Finch nic jej nie mógł zrobić. Mamrocząc
pod nosem, pociągnął za łańcuch. Cal za calem brona się uniosła, aż jej ostre, czarne zęby
znalazły się powyżej ich głów. Elisabeth zrobiła krok naprzód.
A wtedy szkatuła szarpnęła.
– Uważaj – rzuciła ostro dyrektorka, gdy obie zatoczyły się na kamienną ścianę, z trudem
utrzymując równowagę. Elisabeth poczuła, że przewraca jej się w żołądku. Jej but wisiał nad
krawędzią spiralnych schodów, których kręte stopnie, wijąc się, opadały w mrok.
Uświadomiła sobie straszną prawdę. Grymuar chciał, żeby spadły. Wyobraziła sobie, jak
szkatuła toczy się w dół po schodach, uderza w kamienne płyty, otwiera się z trzaskiem
łamanych zamków – i to byłaby jej wina…
Dyrektorka zacisnęła dłoń na jej ramieniu.
– Wszystko w porządku, Scrivener. Nic się nie stało. Przytrzymaj się poręczy i idź dalej.
Elisabeth z wysiłkiem odwróciła się od wykrzywionej w potępiającym grymasie twarzy
Fincha. Ruszyły w dół. Spod ziemi wionęło chłodem, a powietrze pachniało zimnymi
kamieniami, pleśnią i czymś jeszcze, czymś mniej naturalnym. Nawet kamień ociekał tu złem
starożytnych reliktów, od wieków marniejących w mroku – świadomości, które nigdy nie
śpią, umysłów, którym nie jest dane śnić. Powłoka z wielu ton ziemi tłumiła wszelkie
dźwięki i panowała tu taka cisza, że w uszach Elisabeth dudnił tylko jej własny puls.
Całe dzieciństwo spędziła, eksplorując wszelkie zakamarki Wielkiej Biblioteki i
wścibiając nos w niezliczone tajemnice, nigdy jednak nie była w krypcie. Miejsce to przez
całe jej życie czaiło się pod gmachem biblioteki jak coś okropnego skrytego pod łóżkiem.

„To moja szansa” – upomniała się w myślach. Nie mogła sobie pozwolić na strach.
Zeszły do pomieszczenia przypominającego podziemia katedry. Ściany, sufit i podłoga
wykute były z tego samego szarego kamienia, a pokryte żłobionymi rowkami kolumny oraz
łukowe sklepienie wyrzeźbione zostały kunsztownie i z pietyzmem. W ciągnących się wzdłuż
ścian wnękach stały posągi aniołów, u których stóp migotały świece. Ich pełne smutku,
spowite cieniem oczy obserwowały żelazne półki ustawione rzędami we wnętrzu krypty. W
przeciwieństwie do regałów na wyższych poziomach biblioteki, te były na stałe
przytwierdzone do podłogi. Łańcuchy utrzymywały w miejscu zamknięte szkatuły, wsunięte
między półki niczym szuflady.
Elisabeth powtarzała sobie w duchu, że dobiegające ją z mijanych szkatuł szepty, to tylko
wytwór jej wyobraźni. Łańcuchy pokrywała gruba warstwa kurzu. Większości szkatuł nie
ruszano od dziesięcioleci, a zamieszkujące je księgi pogrążone były w głębokim śnie. Mimo
to wciąż czuła na karku mrowienie, jakby ktoś ją obserwował.
Dyrektorka poprowadziła ją do znajdującej się za półkami celi, pośrodku której stał
przytwierdzony do podłogi stół. Pojedyncza lampa olejna oświetlała jego poplamiony
atramentem blat żółtawym blaskiem. Szkatuła niepokojąco posłusznie dała się ułożyć obok
czterech ogromnych szram przecinających drewnianą powierzchnię, jak ślady jakichś
wielkich pazurów. Elisabeth co chwila rzucała spojrzenia w ich kierunku. Wiedziała, skąd się
wzięły. Wiedziała, co się dzieje, kiedy grymuar wyrwie się spod kontroli.
Malefikt.
– Jakie zabezpieczenie stosujemy najpierw? – zapytała dyrektorka, wyrywając Elisabeth z
zamyślenia. Rozpoczął się egzamin.
– Sól – odpowiedziała, sięgając po zwisający jej u biodra pojemnik. – Podobnie jak
żelazo, sól osłabia demoniczne moce. – Dłoń zadrżała jej lekko, gdy wysypywała kryształki,
formując koślawy okrąg. Zarumieniła się ze wstydu, widząc jego nierówne krawędzie. Co,
jeśli się okaże, że wciąż nie jest gotowa?
Ledwie dostrzegalne ciepło złagodziło surowe oblicze dyrektorki.
– Wiesz, dlaczego postanowiłam cię zatrzymać, Elisabeth?
Dziewczyna zamarła bez tchu. Dyrektorka nigdy nie zwracała się do niej po imieniu.
Zawsze używała jej nazwiska, Scrivener, a czasem nazywała ją po prostu „nowicjuszką”,
zależnie od tego, jak bardzo Elisabeth miała akurat przechlapane – a przechlapane miewała
bardzo często.
– Nie, pani dyrektor – odparła.

– Hmm. Pamiętam, że szalała burza. Grymuary były tamtej nocy niespokojne. Tak
hałasowały, że ledwie usłyszałam pukanie do drzwi. – Elisabeth z łatwością wyobraziła sobie
tę scenę: deszcz bijący o okna, woluminy zawodzące, łkające i dygoczące w okowach. –
Kiedy znalazłam cię na progu i wniosłam do środka, byłam pewna, że zaczniesz płakać.
Zamiast tego rozejrzałaś się, po czym wybuchnęłaś śmiechem. Nie bałaś się. W tamtej chwili
zrozumiałam, że nie mogę odesłać cię do sierocińca. Twoje miejsce było w bibliotece,
należałaś do niej w równym stopniu, co książki.
Elisabeth słyszała już tę opowieść, ale tylko od swojego nauczyciela, nigdy z ust samej
dyrektorki. Dwa słowa odbiły się echem w jej głowie, donośne jak uderzenia serca: „twoje
miejsce”. Szesnaście lat czekała, żeby usłyszeć te słowa, i rozpaczliwie pragnęła, aby były
prawdą.
Wstrzymując oddech, w milczeniu patrzyła, jak dyrektorka sięga po swoje klucze i
wybiera największy spośród nich, tak stary, że rdza przeżarła go prawie w całości. Jasne
było, że dla niej czas na sentymenty minął. Elisabeth musiała się zadowolić powtarzaniem w
myślach niewypowiedzianej przysięgi, którą złożyła sobie niemal tak dawno, jak tylko
sięgała pamięcią. Któregoś dnia ona też zostanie strażniczką. Sprawi, że dyrektorka będzie z
niej dumna.
Sól posypała się na stół, gdy pokrywa szkatuły uniosła się ze skrzypnięciem. Smród
gnijącej skóry rozlał się po krypcie, tak potężny, że Elisabeth omal nie zwymiotowała.
Wewnątrz spoczywał grymuar; gruby tom o poszarpanych, żółknących stronicach
wciśniętych pomiędzy płaty tłustej, czarnej oprawy. Wyglądałby dość zwyczajnie, gdyby nie
pękate wypustki sterczące z okładki, przypominające wielkie brodawki albo bąble na
powierzchni bulgoczącej smoły. Każda z nich miała rozmiary sporej kulki, a były ich tam
dziesiątki, odkształcające niemal każdy skrawek skórzanej powierzchni. Dyrektorka założyła
parę ciężkich, przeszywanych żelazem rękawic. Elisabeth szybko poszła za jej przykładem.
Przygryzła policzek, kiedy kobieta wyjęła księgę ze szkatuły i ułożyła ją w kręgu z soli.
W chwili, gdy wolumin dotknął blatu, wypustki się rozchyliły. To nie były brodawki – to
były oczy. Oczy we wszelkich możliwych kolorach obracały się, przekrwione, a ich źrenice
to się rozszerzały, to znów zwężały do rozmiarów główki od szpilki. Grymuar dygotał
konwulsyjnie w dłoniach dyrektorki, która, zaciskając zęby, otwarła go z trudem. Elisabeth
odruchowo sięgnęła do wnętrza kręgu i przycisnęła księgę do blatu, czując przez rękawice,
jak skóra szarpie się i drży. Wściekła. Żywa.
Te oczy nie zostały stworzone za pomocą magii. Były prawdziwe, wyłupione z ludzkich
oczodołów dawno temu, poświęcone dla stworzenia księgi dość potężnej, aby utrzymała w
sobie zaklęcia wyryte na jej kartach. Jeśli wierzyć historycznym zapisom, większość ofiar nie
była dobrowolna.
– Księga oczu – powiedziała Dyrektorka z niezmąconym spokojem. – Zawiera zaklęcia,
które pozwalają zaglądać w umysły innych ludzi, czytać im w myślach, a nawet kontrolować
ich zachowanie. Na szczęście jedynie kilku czarownikom w całym królestwie udało się
kiedykolwiek uzyskać pozwolenie na jej przeczytanie.
– A po co im to?! – wybuchnęła Elisabeth, zanim zdołała się powstrzymać. Odpowiedź
była oczywista. Czarownicy z natury byli źli, zdeprawowani przez demoniczną magię, którą
władali. Gdyby nie Reformy, które na mocy prawa zakazały im oprawiania ksiąg we
fragmenty ludzkiego ciała, grymuary, takie jak Księga oczu, nie stanowiłyby takiej rzadkości.
Bez wątpienia czarownicy nieraz usiłowali je kopiować, ale zaklęć nie dało się zapisać przy
pomocy zwyczajnych materiałów. Czarnoksięska moc w jednej chwili obróciłaby inkaust i
pergamin w popiół.
Ku jej zaskoczeniu, dyrektorka poważnie potraktowała jej pytanie, choć nie patrzyła już
na Elisabeth. Zamiast tego skupiła się na przewracaniu stron, sprawdzając, czy nie doznały
żadnych uszkodzeń w trakcie podróży.
– Może nadejść czas, kiedy takie czary, jakkolwiek odpychające, okażą się konieczne.
Ciąży na nas wielka odpowiedzialność wobec królestwa, Scrivener. Gdyby ten grymuar uległ
zniszczeniu, zawarte w nim zaklęcia zostałyby utracone na zawsze. To jedyna istniejąca
kopia.
– Tak, pani dyrektor. – Zdawała sobie z tego sprawę. Strażnicy bronili grymuarów przed
światem w równym stopniu, co świata przed nimi.
Elisabeth zebrała się w sobie, podczas gdy dyrektorka przerwała na chwilę przerzucanie
kartek, pochylając się, aby lepiej obejrzeć plamę na jednej ze stron. Przewożenie grymuarów
wysokiej klasy niosło ze sobą ryzyko, ponieważ każde przypadkowe uszkodzenie mogło je
sprowokować do przemiany w malefikt. Przed zamknięciem w krypcie należało je poddać
dokładnym oględzinom. Elisabeth była przekonana, że kilkoro oczu wyglądających spod
okładki patrzyło prosto na nią – i że przebłyskiwał z nich spryt.
Coś jej mówiło, że nie powinna odwzajemniać ich spojrzenia. Chcąc zająć czymś uwagę,
zerknęła w bok, na kartki. Niektóre zdania napisane były po austermeryjsku albo w Starej
Mowie, inne jednak nabazgrano po enochiańsku, w czarnoksięskim języku złożonym z
dziwnych, kanciastych run migoczących na pergaminie niczym rozżarzone węgle. Języka
tego dało się nauczyć, tylko zadając się z demonami. Na sam widok run czuła pulsowanie w
skroniach.

– Nowicjuszko…
Szept prześlizgnął się po jej umyśle, obcy i nieoczekiwany jak zimny, oślizgły dotyk ryby
pod powierzchnią stawu. Elisabeth wzdrygnęła się i uniosła wzrok. Jeśli dyrektorka również
usłyszała ten głos, to nie dała nic po sobie poznać.
– Widzę cię, nowicjuszko…
Elisabeth zaparło dech w piersi. Zgodnie z poleceniem dyrektorki starała się ignorować
głos, ale nie była w stanie skupić się na niczym innym, kiedy wpatrywało się w nią tak wiele,
lśniących złowrogą inteligencją, oczu.
– Spójrz na mnie… spójrz…
Powoli, lecz nieuchronnie, jakby przyciągany jakąś niewidzialną siłą, wzrok Elisabeth
zaczął wędrować w dół.
– Już – powiedziała dyrektorka. Jej głos zdawał się stłumiony i zniekształcony, jakby
dochodził spod wody. – Gotowe. Scrivener?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, zatrzasnęła grymuar i szept umilkł, jak ucięty nożem.
Elisabeth ocknęła się, wybudzona z transu. Złapała z sykiem powietrze, a na twarzy rozlał jej
się rumieniec upokorzenia. Wytrzeszczone oczy księgi przebiegały spojrzeniem między nią a
dyrektorką.
– Dobra robota – pochwaliła dyrektorka. – Wytrwałaś znacznie dłużej, niż się
spodziewałam.
– Prawie mnie miał – szepnęła Elisabeth. Jak dyrektorka mogła jej gratulować? Skórę
miała wilgotną od potu; zadrżała w chłodnym powietrzu krypty.
– Tak. To właśnie chciałam ci dzisiaj pokazać. Umiesz się obchodzić z grymuarami, łączy
cię z nimi więź, jakiej nie widziałam jeszcze nigdy u żadnego nowicjusza, wciąż jednak
musisz się wiele nauczyć. Chcesz zostać strażniczką, prawda?
Wypowiedziana przed obliczem dyrektorki, na oczach kamiennych aniołów ustawionych
wzdłuż ścian, cicha odpowiedź Elisabeth brzmiała jak wyznanie.
– To jedyne, czego kiedykolwiek pragnęłam.
– Pamiętaj tylko, że wiele ścieżek stoi przed tobą otworem. – Blizna zniekształcająca
twarz dyrektorki nadawała jej ustom niemal żałosny wyraz. – Zanim dokonasz wyboru,
upewnij się, że żywot strażnika jest tym, czego naprawdę chcesz.
Elisabeth skinęła głową, niepewna, czy zdoła wydobyć z siebie głos. Jeśli pomyślnie
przeszła próbę, to nie rozumiała, dlaczego dyrektorka radziła jej rozważyć porzucenie tego, o
czym zawsze marzyła. Być może w jakiś sposób okazała się niegotowa, nieprzygotowana. W
takim razie będzie po prostu musiała postarać się bardziej. Pozostał jej rok do siedemnastych urodzin, kiedy osiągnie wiek uprawniający do szkolenia w Kolegium – może wykorzystać ten czas, aby ostatecznie dowieść swojej wartości i zyskać aprobatę dyrektorki. Miała tylko nadzieję, że to wystarczy.

Wspólnymi siłami wepchnęły grymuar z powrotem do szkatuły. Gdy tylko dotknął soli,
przestał się szamotać. Oczy przetoczyły się w górę, ukazując sierpowate plamy białek, po
czym opuściły powieki. Trzask zamykanej pokrywy rozdarł grobową ciszę krypty. Miną lata
albo nawet dekady, zanim szkatuła znów zostanie otwarta. Zabezpieczony grymuar nie
stanowił już zagrożenia.
Mimo to Elisabeth nie mogła wyrzucić z pamięci dźwięku jego głosu. Ogarnęło ją
nieodparte wrażenie, że przyjdzie jej jeszcze zetknąć się z Księgą oczu – a księdze przyjdzie

się zetknąć z nią.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Opowieść niewiernej

  "Ewa i Maciej są małżeństwem. Nie z jakiejś wielkiej miłości, ale dlatego, że tak wyszło, tak wypadało, tak jest rozsądniej i łatwiej żyć. Dość szybko w ich związku pojawiają się problemy dnia codziennego, narasta frustracja i złość. Problem polega na tym, że na naprawieniu relacji zależy tylko Ewie. Czy warto walczyć o związek mimo wszystko?" * ** Tytuł:  Opowieść niewiernej Autor:  Magdalena Witkiewicz Wydawnictwo:  W.A.B. Ilość stron:  320 *** Odkąd tylko pamiętam marzyłam o tym, żeby założyć rodzinę. Żeby mieć męża, dzieci, kiedyś może nawet i dom. Taki dom, w którym wszyscy będą czuli się dobrze, będą chciani, kochani i dobrze zaopiekowani. Dzieci miało być dużo. Moja dziecięca wyobraźnia podpowiadała mi, że ma być ich tyle ile imion mi się podoba. Później już dorosłość i realne patrzenie na sprawy zweryfikowało te marzenia do bardziej realnych liczb. I chyba mi się udaje. Wyszłam za moją największa i jedyną prawdziwą miłość, a teraz na podłodze w pokoju, swoim zielony

Podróże Julki i Krzysia - Zamki Polski Południowej

* ** Tytuł:  Podróże Julki i Krzysia - Zamki Polski Południowej Autor:  Marek Marcinowski Wydawnictwo:  Anatta Ilość stron:  34 ISBN:  978-83-958585-5-0 *** Moi Kochani! Już niebawem, za 5 dni będzie miała miejsce premiera wspaniałej książki. Czy pamiętacie Ekoliski, Kosmoliski i historię Andrew Fresheta? Jeśli nie, to będziecie musieli koniecznie nadrobić, a nadrabiania zdaje się że będzie coraz więcej bo autor - pan Marek Marcinowski - nabrał potężnego rozpędu w swojej pisarskiej karierze i wydaje książkę za książką, a kolejne ciągle przygotowuje! I właśnie tutaj mowa o jego najnowszej książce, którą KsiążkoMania objęła patronatem medialnym. To kolejna książka dla dzieci, ale tym razem już nie z liskami w roli głównej. Bohaterami są Julka i Krzyś, którzy udają się w podróż po Polsce Południowej - a dokładniej jej zamkach. Cała trasa naszych bohaterów prezentuje się bardzo ambitnie, a znalazły się na niej między innymi takie obiekty jak Zamek Książ, Zamek na Wawelu, Zamek Łańcucie czy

Wyspa w kałuży

"Krzysztof ma osiem lat, gdy zaczyna się jego wieloletnia przyjaźń z Bogusiem, którego ojciec jest wysoko postawionym działaczem partyjnym. Chłopiec jeszcze nie wiem, co właściwie oznacza termin "partyjna szycha", ale starszy od niego o dwa lata kolega, któremu pozycja ojca daje poczucie wyjątkowości i bezkarności, staje się dla niego mentorem i przewodnikiem w drodze do dorosłości. Coraz częściej jednak ta droga wiedzie przez niebezpieczne manowce, a przyjaciel zaczyna jawić się niczym osobisty diabeł kusiciel. Ale gdzie zło, tam musi być i dobro. Pojawi się ono w życiu szesnastoletniego już Krzysztofa w postaci kobiety..." *** Tytuł:  Wyspa w kałuży Autor:  Lech Foremski Wydawnictwo:  Novae Res Ilość stron:  370 ISBN:  978-83-8147-554-9 *** Lech Foremski pochodzi z Białegostoku i od 1982 roku przebywa na emigracji w USA. Jest profesjonalnym fotografem, amatorem malarzem, rzeźbiarzem i grafikiem. Autor artykułów, esejów, słuchowisk oraz wsp